Wystawa galerii PHOTOZONA Dolnośląskiego Centrum Informacji Kulturalnej OKiS
David 2016 Krzysztofa Pietrka
Wernisaż: 16 grudnia 2016 r. (piątek), godz. 17:00
Kurator wystawy: Agata Szuba
Galeria PHOTOZONA,
Dolnośląskie Centrum Informacji Kulturalnej OKiS
Rynek-Ratusz 24 / PARTER
Dawid odmieniony przez demokrację
Prawie sto lat temu Marcel Duchamp domalował Giocondzie wąsy, brodę i pięć liter, które wedle niego wyjaśniały tajemnicę jej-jego uśmiechu. Nie wydaje się zatem, że Dawid Michała Anioła, któremu rosną kobiece piersi, a penis przemienia się w waginę, mógłby być dzisiaj prowokacją. Po stuleciu nieustannego łamania w sztuce wszystkich konwencji, przekraczania nieprzekraczalnych tabu i szargania najświętszych świętości nie ma już prowokacji. Nie ma już niczego, co można by jeszcze złamać. Prowokacja od swych początków nigdy nie była wyjątkiem, stała się od razu chlebem powszednim sztuki i bardzo szybko go skonsumowano, więc nie można nim się łamać, a pozostałe okruszki, pyłki można co najwyżej wdychać nosem (przy okazji).
Krzysztof Pietrek demonstrując nam Dawida Michała Anioła w trakcie płciowych przeobrażeń nie chce nas zaszokować (a nawet gdyby chciał, to nie byłby w stanie). Szokować obrazoburstwem dzisiaj można tylko niewykształconych, niepoinformowanych i tych, których poddano duchowemu uśmierceniu poprzez ideologizację.
Krzysztof Pietrek jest raczej świadomym obserwatorem, który pozwala swobodnie przepływać temu, co doświadczane. Nie grodzi tego, nie poddaje mielącej na miazgę analizie, nie krzyczy, nie gniewa się na napotykane. Owszem, ingeruje i to nawet potężnie, ale zgodnie z duchem zjawiska, jakby tylko dodając to, co do niego przynależy, a nie zostało jako przynależne zauważone. Właśnie tak się to okaże, choć na razie wydaje się coś odwrotnego.
Przyjrzyjmy się więc pozostałym elementom instalacji, które Dawid z piersiami mógł nam zasłonić. Popatrzmy na tło oraz na podkład dźwiękowy. Tłem jest panorama Florencji, gdzie posąg Dawida obok wejścia do Pałacu Vecchio na Piazza della Signoria stał 369 lat, a teraz, od roku 1873, stoi jego kopia. Po chwili jednak widzimy, że ta Florencja to też trochę Paryż, trochę Londyn, a może jeszcze inne miasta także, czyli mamy do czynienia z miastem zhomogenizowanym, tworem turystyki tyleż masowej, co bezmyślnej, mylącej miejsca bez najmniejszego zażenowania; albo też są to nałożone na siebie obrazy-reminiscencje. Może tak, może inaczej, nie jest to dla nas najważniesze. Podkład muzyczny natomiast rozpoznajemy szybko jako obraz dźwiękowy berlińskiej, czy jakiejkolwiek innej Love parade, albo też Christopher street day, parady, która znana jest także pod nazwą Gay pride.
Mieszam tu różne zjawiska, bo Love parade powstała w założeniu jako festiwal muzyki elektronicznej, głównie techno, a Gay pride to demonstracje głównie homoseksualistów; ale jak mylone są miasta, tak mylone są te parady, bo czy muzyczne dla wszystkich kochających, czy mniejszościowe w obronie ich praw, na wszystkich mniej lub bardziej dominują Dragqueens, barwni jak pawie geje i trochę mniej barwne lesbijki rozedrgani w rytmie techno, trance, house, czy dzisiaj może już innych muzycznych trendies.
Oto środowisko naszego transseksualnego Dawida: głośny, barwny i tłumny pochód tradycyjnych heteroseksualistów, prostych homoseksualistów obu płci (cokolwiek by to miało znaczyć), zwykłych transwestytów, ale także transgenderystów usytuowanych gdzieś indziej w tradycyjnym kontinuum rodzajowym, albo egzystujących poza tym kontinuum jako “other”, “agender”, “intergender” lub “trzeciego rodzaju”, a również takich, którzy określają się jako osoby rodzaju zarazem męskiego i żeńskiego, bądź też zadomowionych w kilku miejscach przebiegu któregokolwiek z tradycyjnych kontinuów trans-rodzajowych. Wszyscy oni tańczą, całują się i kopulują (a jakże) w rytm muzyki elektronicznej i gestami zachęcają widzów pochodu, w tym także Krzysztofa Pietrka (mnie i Ciebie także), do współudziału w zabawie.
A ten, Pietrek Krzysztof mianowicie, stojąc jako widz we Florencji, Koblencji, Kolonii, Berlinie, Nowym Jorku, Londynie, Paryżu i Amsterdamie, wszędzie naraz i w każdym czasie tych kilkudziesięciu lat takich pochodów i demonstracji (tysiącleci poprzedzającego karnawału nie wliczając), zamiast siebie wstawia w pochód ogromną arcyrzeźbę, rzeźbę wszystkich rzeźb, najbardziej rozpoznawalną rzeźbę świata, ale poddaną na użytek tego wszechświatowego pochodu procesowi transseksualizacji, i każe jej iść wraz przez czasy i krainy, na wzór światowego pochodu Dionizosa.
Parady Miłości, to trzeba wiedzieć koniecznie, były, bo przestano je organizować, jednymi z najliczniejszych zgromadzeń ludzi na Ziemi. Przodują oczywiście zgromadzenia wokół sacrum: w Indiach w Allahabad na brzegach Gangesu 10 lutego 2013 roku zebrało się 30 milionów hinduistów, by w świętej rzece dokonać rytualnych ablucji. Ale oto całkowicie niesakralny koncert Roda Stewarda w noc sylwestrową w 1994 roku w Rio de Janeiro zgromadził cztery i pół miliona ludzi, więcej zatem niż Jana Pawła II pogrzeb, który zresztą w porównaniu z pogrzebem Chomeiniego w Teheranie pod względem ilości uczestników, gdzie było ponad 11 milionów Irańczyków, wypada blado. Znacznie gorsza frekwencja. Ale też znacznie za to lepsza oglądalność.
Parady Miłości zaczynały w Berlinie w roku 1989, kilka miesięcy przed upadkiem Muru, od 150 uczestników. W roku 1997 przekroczyły milion tańczących i nie tylko tańczących. W 1999 przekroczyły 1,5 miliona i już prawie za każdym razem gromadziły grubo ponad milion uczestników, także w Essen, Duisburgu i Dortmundzie, gdzie było blisko 2 miliony tanecznie kochających w różny sposób. Jak na festyn muzyczny bardzo dobra oglądalność, porównywalna ze Światowymi Dniami Młodzieży, choć przecież uwzględnić należy, że zgromadzenie młodych katolików trwa wiele dni i przygotowywane jest metodycznie przez wiele lat siłami potężnego organizatora, dysponującego znacznie lepszymi narzędziami połowu wyznawców niż niemieccy didżeje: od treści perswazji poczynając, na ilości perswadujących wcale nie kończąc, bo w tle jest przeogromna infrastruktura budowlana i organizacyjna tysiącleci.
Szyderstwo oglądalności, które tutaj zabrzmiało prawie niezauważalnie, wynika z zestawienia liczbowego wydarzeń sakralnych i zabawowych. Zostały one wspólnie jako równorzędne opisane liczbami. Ich znaczenie, ich istotę wręcz, określa liczba. Im większa, tym większe znaczenie. To, co w Biblii było ciężkim grzechem o powszechnych i długofalowych skutkach, co było przekleństwem działającym przez pokolenia, liczenie ludzi, stało się teraz normatywnym sposobem opisywania rzeczywistości, które w sposób obiektywny (o mój Boże, bądź litościwy!), w jednym spisie umieszczają wszystkie ludzkie wydarzenia wedle wielkości liczbowej. Spisy – uwaga – stały się powszechne.
Liczba, przecież użyteczna jako służebna miary, sama miarą się stała. I nikt już nie pamięta, jeśli pamiętać był zdolny, wytatuowanych numerów na przedramionach. Liczba jako numer, a nie element matematycznej kreacji. Liczba taka, ta obgryziona przez robaka abstrakcji kość istnienia, uzurpuje sobie w imieniu Bestii objawienie prawdy. W swej groszowej rozrzutności chce być sponsorem Ducha, a nawet jego pracodawcą, wyznaczającym mu zakres pracowniczych obowiązków i regulamin czynności. Bo co zostaje z wielomilionowych Światowych Dni Młodzieży? Liczba utwierdzonych przez perswazję okoliczności uczestników? Czy w istotny sposób różnią się oni w swej liczbie, powtarzam: w swej liczbie, od uczestników takich czy innych Parad Miłości? Czy to, czym się różnią, jest istotne? Liczba działa w najwyższych instancjach. Zasiada na tronie. Jako najwyższy jednoczący numer.
Dawid Michała Anioła wprowadzony przez Krzysztofa Pietrka we współczesne bachanalia jest liczbowy i jest zamiast: liczba umożliwia i wprost zachęca, a nawet zmusza do zamiany, do podmiany. Dawid jest tutaj zamiast Dionizosa, a najbardziej zamiast Bachusa, czyli Dionizosa strąconego do poziomu pijaka. Dlaczego nie sam Dionizos-Bachus? Bo ma za małą oglądalność jako posąg. A posąg jest potrzebny. Światowe Dni mają Papieża jako ucieleśnienie cnót wszelkich, ale przede wszystkim jako najwyższą perswazję we własnej osobie. Bachanalia mają u Pietrka Dawida Michała Anioła.
Dawid w wydaniu turystycznym: na pocztówkach, znaczkach, buttonach, koszulkach, plakatach w milionach i milionach egzemplarzy oddala się w miarę liczenia od tego stojącego na placu we Florencji, a to przecież także kopia. Oddala się tedy skopiowanymi kopiami kopii do entej potęgi, aż staje się liczmanem. Już dawno jest liczmanem, kamyczkiem do liczenia. Ten ponad czterometrowy marmurowy kolos z perfekcyjnie wyrzeźbionymi naczyniami krwionośnymi stał się obłym kamyczkiem. Tak go uformowała rwąca fala podziwiających tłumów z mechanicznym pacierzem zachwytu na zbiorowych ustach. Taka już jest perswazyjna siła kultury masowej.
Afazja dotknęła Dawida już na początku kopiowania: od dawna nie pamięta wojsk butnych Filistynów, trwogi Izraela, szyderstw Goliata, oniemiałych z podziwu Saula i z przerażenia braci, i nie wie, do czego służy proca, którą trzyma na ramieniu. Tego już nie ma, pozostał ledwie rozmieniony na drobne lichego podziwu liczman piękna ludzkiego ciała. Ten kamyczek odbija coraz słabsze odblaski oryginału. Ale – i to jest tutaj istotne! – dzięki temu jest coraz bardziej demokratyczny, coraz powszechniej przyswajalny. Odarty z własnej historii i wszelkich kontekstów już dawno wprawdzie przestał być przyszłym królem, psalmistą, ale teraz dopiero rozebrany ze znaczeń i niebiańskiej estetyki, obnażony do liczby – może stać się erotyczną lalką, obiektem genitalnych zabaw.
Piersi mu rosną i penis zamienia się w waginę w sposób oczywisty, ni stąd ni zowąd, w wyniku i wniku, patrzcie dobrze, demokratyzacji. Tak się bowiem demokratycznie fokusują pragnienia i żądze. Bachiczny pochód Love Parade to przecież potężna manifestacja demokratyzmu wraz z jego fundamentem, ochroną mniejszości i praw jednostki. Zgromadzenie ludowe pochodu Love Parade jest jedną z najczystszych zrealizowanych demokracji. No, trwa ledwie parę godzin. Pogrążając się w hedonistycznym upojeniu, szybko się wyczerpuje. Nie ma tam myślenia i mowy otwierającej świat. Najwyżej okrzyki rozkoszy. Jest natomiast pewien wznoszący się nad nią – nieuświadomiony raczej – wysiłek zawarty w przedrostku trans-. Trans-gresja, czyli pochód przez trans-miasto (zhomogenizowane miasta otwarte) trans-seksualistów (w literalnym i najszerszym znaczeniu tego słowa) pogrążonych w erotycznym transie transmituje proste przesłanie: wśród uczestników tych trans-granicznych parad nie ma agresji, bo nie ma granic.
No dobrze, nawet jeśli to prawda, to co potem, po paradzie? A jeśli w paradzie wezmą udział islamiści? Pytania te są na wskroś pesymistyczne.
Andrzej Więckowski