Wystawa galerii PHOTOZONA Dolnośląskiego Centrum Informacji Kulturalnej OKiS
Kolekcje Karoliny Aszyk
Wernisaż: 24 marca 2017 r. (piątek), godz. 17:00
Kurator wystawy: Agata Szuba
Galeria PHOTOZONA,
Dolnośląskie Centrum Informacji Kulturalnej OKiS
Rynek-Ratusz 24 / PARTER
Ciało
Nie wiadomo, czy ciało mężczyzny z aktów Karoliny Aszyk wynurza się z ciemności, czy ciemność je wchłania. Nie wiadomo też, czy ręce są wzniesione w bezsilnym akcie rozpaczy, czy opadają omdlałe; czy są gestem modlitwy, czy rezygnacji. Stopy oparte jakby na podpórce słupa, jakby zwisające, czekają być może na przytrzymujące spadanie uderzenie ćwieka. Układ cieni i ich oleistość, namacalna gęstość czerni przywołują cicho późnego El Greco. Stół pokryty dopiero co rozpostartą białą tkaniną, z mocnymi kantami poprzedniego złożenia, może być stołem do obmycia ciała… może być ołtarzem, czyli zarazem stołem prosektoryjnym i biesiadnym. Ciało, zwyczajne i oddalone od estetyzacji, zbliża się dyskretnie do sfery sakralnej.
Ta dyskrecja jest istotna. Karolina Aszyk nie używa znaków zajętych przez agresywne struktury symboliczne, ona ledwie do nich się zbliża. Ciało z jej aktów zachowuje mimo wszystko swoją prywatność, nie korzysta z brutalnej ingerencji spetryfikowanej symboliki. No, oczywiście, że korzysta, ale dyskretnie i z pokorą. Zachowuje dystans do ikony. Refleksja, jeśli do niej dojdzie, musi rozgrywać się wobec tego konkretnego ciała. To ciało, a nie inne, będzie ważone na słupie, jeśli do tego ważenia miałoby dojść. Te stopy czekają na ćwieka, na swoje metafizyczne znaczenie, jeśli w ogóle nastąpiłby taki akt transgresji przy pomocy młotka. To nie jest ciało-figura, to jest ciało konkretne, indywidualne, z sygnaturą prywatnego otłuszczenia. Ono nie jest figurą, ono empatycznie stoi pod figurą.
A ta figura to kosmogonia. A ta gęsta czerń aktów skrywa, co znaczy równocześnie, że odkrywa, możliwy kosmos. Czerń nieustalona jak afazja. Czerń, która uwiera potencją na końcu języka. Z której wydobywa i wydobywa się pierwszy promień. Już się zaczęło, już osobliwie pędzi każda możliwość wszystkiego z nieskończoną prędkością, już się przypomniało w mgławicach kwarków i hadronów ciało, ledwie po dziesięciu sekundach kończyła się już era leptonów, obrastanie wszechświata plazmą trwało 380 tysięcy lat, 100 milionów lat przemknie do pierwszej gwiazdy, ale miliardy błysną zanim tablica Mendelejewa wcieli się w tablicę Przymierza i stanie się Wszechświat obserwowany przez człowieka, który poweźmie myśl, jak uczony jezuita Teilhard de Chardin, a wcześniej, twórca współczesności w nauce, alchemik i okultysta, pierwszy tłumacz „Tabula Smaragdina” na angielski, Izaak Newton, a jeszcze wcześniej różokrzyżowcy i średniowieczni alchemicy, a jeszcze wcześniej gnostycy, a jeszcze wcześniej Jezus Chrystus dyktujący apostołom w „Ojcze nasz” fragment „jako w niebie, tak i na Ziemi”, a jeszcze wcześniej Hermes Trismegistos, wieloustny w legendarnych niezliczonych dziełach, a jeszcze wcześniej egipscy kapłani, a jeszcze wcześniej Sumerowie i jeszcze dalej, i dalej, i głębiej jedna po drugiej i po tysięcznej kulisach czasu opadających miękko jak powieki…, a więc Teilhard de Chardin zaczerpnie myśl ze źródeł niezliczonych, a przede wszystkim z żywego w sobie związku z całością, że ciało człowieka jest analogonem wszechświata, że cały wszechświat jest żywym organizmem rozwijającym się jak ludzki płód od Alfa kwarków do Omega Chrystusa Kosmicznego. Amen.
Pokasłujący, z obwisłym brzuchem, nieapetyczny pokurcz, jakim sam jestem i jakich spotykam na swej drodze, i jak mi się wydaje, często znacznie bardziej upośledzonych na urodzie i wdzięku, a więc ten pokurcz – to analogon wszechświata? Dzisiaj ta myśl, w obecnej kulturze, jest nie podźwignięcia. Ot, ciekawostka, nie mająca żadnej przekładni kulturowej na istotę człowieczeństwa, na odczuwanie siebie, na powszednie pojmowanie świata. W całym swoim życiu spotkałem niewielu takich, których ożywiało przekonanie, że „jako w niebie, tak i na ziemi”. I raczej ożywiało ich to intelektualnie, a nie w sposób uwewnętrzniony, wpływający na ich sposób istnienia.
Mówię: pokurcz – bez pogardy, prędzej z ironią wobec wzorców ciała w masowej kulturze, które nakazują chodzić do kościoła siłowni, by praktykować wiarę w sześciopak, czyli trójcę razy dwa. Spoglądam przy tym z szyderczą zawiścią na Barbie i Kena. Na brak problemów tej pary związanych z seksualnością. Postaci to niemalże biblijne, z popkulturowej Księgi Rodzaju, z klubu Eden w samym centrum miasta. Spożywające odżywki i sterydy bez najmniejszego ryzyka, nawet przypadkowego, zjedzenia czegoś z drzewa poznania. Jasne, że ta para w klubie Eden uprawia seks, ale jest to seks plastikowy, uprawiany gimnastycznie naturalnymi na pozór przyrządami do seksu, ale nieróżniącymi się w gruncie rzeczy od dildo i plastikowej waginy. Jako przedłużenie robienia brzuszków z jednoczesnym masażem i sauną.
W klubie Eden nie ma problemów. Naprawdę jest to bez znaczenia, czy Barbie i Ken mają genitalia, czy ich nie mają. Uprawiają seks, czy pakują bicepsy. Są niewinnymi kreacjami kreatorów popkultury, kreatorów przepisów treningowych, kreatorów dietetycznych, odzieżowych i tych najważniejszych z ważnych kreatorów kreacji na gale, na czerwone wybiegi i przed ścianki bram raju, na niebiańskie sceny, skąd wykreowani mogą kreatorom podziękować za wykreowanie. Czy to nie jest najgłębszy sens życia we współczesnej kulturze? Otrzymać Nobla, Oskara, Złotego Globa, Złotą Piłkę, Złoty Głąb albo Ząb, Srebrną Wiewiórkę, Zdechłą Malinę, Paszport Ze Spiżu Do Raju dziennika telewizyjnego, albo Diamentowy Osobisty Dowód na (oczywiste) bycie prawym i sprawiedliwym człowiekiem tysiąclecia.
Na pozór tylko odbiegam na bok. Ta para z klubu Eden wypluwana jako wypraski przez tłocznie w różnych wersjach cenowych to późny produkt wyzwolenia lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy masowo i grupowo przekraczano tabu ciała. Nagość, do tej pory w codzienności wstydliwa, a w muzeach nurzana w werniksie i formalinie, stała się powszechna. Ludzie bez przerwy rozbierali nawet bez żadnej szczególnej przyczyny. Także w tak zwanej sztuce wysokiej wstyd było pozostać w ubraniu. Ubrany człowiek był wtedy właściwie jaskrawym przykładem wyrafinowanego zepsucia i beznadziejnej, wyuzdanej dekadencji. Albo zacofania i prymitywizmu. Artystycznego neandertalizmu. Nagość natomiast przezwyciężała na każdym kroku kartezjański podział na duszę i ciało. Wreszcie miała to być nierozerwalna jedność. O proszę, patrzcie, jestem nagi, rozebrany z wszelkich zasłon, teraz widać, że jestem nierozerwalną jednością duszy i ciała – mówili artyści. – O tutaj, proszę, nierozerwalność, można pomacać – pokazywali. – No, rzeczywiście – potakiwali macając widzowie.
Nie dało się jednak zbyt długo ukrywać w nagości następnego ubrania, bardziej nawet szczelnego, większej maski i jeszcze bardziej sztucznej pozy, które nierozerwalnie związane były, ale z odwracaniem się od jedności cielesno-duchowej, oddalaniem się od niej. Okazało się, że bliższy tej zdumiewającej, tajemniczej jedni jest jednak człowiek okrywający ciało wstydem, chociaż to też nie stanowi oczywiście rozwiązania problemów z jednością. W najstarszej perspektywie tylko w raju ciało nie było problemem. Chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu – mówi Pismo. Po zjedzeniu owocu otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy. Stąd te gałązki figowe i przepaski, skóry zwierzęce. Nie należy lekceważyć Biblii. W tych zdaniach z Genesis jest tyle treści, że nie książki, ale biblioteki na tę treść to za mało.
Wstyd. Najbardziej pierwotny, jeszcze w Raju, choć tuż przed wygnaniem. Wstyd – początek wygnania, jego stan pierwszy. Właściwie człowiek wygnany został z nagości we wstyd i przykrywające srom ubranie. Nazwa uczucia zakłopotania i dyskomfortu przeszła na kobiece genitalia. Powstał homo pudores. Jeśli się nie wstydził, był Chamem, jak ten niegodny syn Noego, wyśmiewający nagość śpiącego, pijanego ojca. Akteona przemienionego w jelenia przez Artemidę za podglądanie jej nagiej w kąpieli rozszarpały jego własne psy.
Wszelako człowiek wstydzący się jest całkowicie bezradny wobec ciała. Wstyd otacza wprawdzie ciało szacunkiem, chroni je, bo zaiste jest bezbronne w swej nagości, ale to wszystko, co może uczynić. Teologia tłumaczy, że Adam i Ewa zobaczyli się bez Boga, a więc wstyd jest wynikiem utraty Boga w cielesności. To też jest powód, że ciało jest śmiertelne. Rozpada się i gnije. A grzech pierworodny byłby w dalszym ciągu snucia tej myśli nieudolnym uzyskaniem samoświadomości. Bezmyślnie skradzionej. Autorefleksji – czyli zdolności do patrzenia na siebie jak na przedmiot. Jak w lustrze. Na podobiznę. Na siebie bez Boga. Staliśmy się przedmiotem własnego poznania. I oto mamy grzech pierworodny: podwójność ciała i duszy. Oto mamy śmiertelność ciała. Jeżeli nagość coś ujawnia, to właśnie to.
Więc ciągle stoimy w miejscu. Zmartwychwstały Ozyrys poprzez swoje ryty, zmartwychwstały Zagreus-Dionizos poprzez misteria orfickie… od zawsze poszukiwano sprawczego postępowania ku jedności ciała i duszy, od zawsze zastanawiano się, w jaki sposób działaniami praktycznymi dotrzeć do z martwych powstania. Spożywanie ciała i krwi Chrystusa jest spożywaniem boskości, jedności ciała i duszy i ducha, na każdej mszy. Kiedy jednak to spożywanie wykracza poza wymiar symboliczny? Kiedy ostatni raz ktoś widział Przemienienie Pańskie, albo zmartwychwstałego Chrystusa w Emaus, którego nie dostrzegali nawet apostołowie, bo mieli oczy „niejako na uwięzi”.
Prace Karoliny Aszyk przywodzą… – zastanawiam się, co znaczy „przywodzą na myśl”, czym wiodą do myślenia o czymś – a więc przywodzą na myśl wydarzenia, które się działy kilkadziesiąt kroków stąd, przy wrocławskim Rynku, kiedy Ryszard Cieślak istniał jakby przemieniony w „Księciu Niezłomnym”. Jego ciało poruszało się poza grawitacją i było rozświetlone od wewnątrz. Ten bezmiernie przenikający cud wcielenia tego Wielkiego Aktora był możliwy nie poprzez nagość, bo ta, często powtarzał Grotowski, jest kolejnym ubraniem, lecz dzięki ogołoceniu do najwewnętrzniejszej istoty i całkowitemu oddaniu się. Ten cud wcielenia przywodził na myśl i nieustannie przywodzi na myśl Przemienienie Pańskie. „Apocalypsis cum figuris” zaś przywodziło i do dziś przywodzi spotkanie w Emaus, kiedy On „zajął miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu”.
Tak, prace Karoliny Aszyk przywodzą mi na myśl wydarzenia, które działy się tuż obok, niemal na wyciągnięci ręki, dosłownie przed chwilą.
Andrzej Więckowski