Galeria sztuki Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucji Samorządu Województwa Dolnośląskiego pn.: PHOTOZONA.
Jowita MORMUL – Złote Tarasy z cyklu Pasaże
Kurator wystawy: Agata Szuba
Jowita Bogna Mormul tworzy w obszarze sztuk wizualnych. Doktor sztuk filmowych Wydziału Operatorskiego i Realizacji TV, Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Filmowych Telewizyjnych i Teatralnych w Łodzi. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, Wydziału Malarstwa (1997 r.) oraz Wydziału Grafiki (1999 r.). Obecnie pracuje na stanowisku adiunkta w Instytucie Sztuk Pięknych na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach. Prowadzi wykłady z zakresu fotografii, multimediów i analizy obrazu.
Stypendystka nagrody im. Hanny Rudzkiej-Cybisowej (1996 r.) oraz Ministerstwa Kultury i Sztuki (1996/1997 r.). Członek Związku Polskich Artystów Plastyków (1998 r.) i Związku Polskich Artystów Fotografików (2001 r.). Autorka kilkunastu wystaw indywidualnych. Brała udział w ponad sześćdziesięciu wystawach zbiorowych i pokonkursowych w kraju i za granicą.
Wernisaż wystawy: 28 lipca 2017 r. (piątek), godz. 17:00
Człowiek jako pasaż
Tu oto patrzymy na warszawskie „Złote Tarasy” sfotografowane aparatem i refleksją przez Jowitę Mormul. Jest to trzecia i ostatnia część jej cyklu „Pasaże”, które obrała sobie za temat eksploracji artystycznej. Artystyczność nie jest tu zbyt rozbudowana: przedłużony czas naświetlania to narzędzie fotografii pospolite. Eksploracja zaś jest nieograniczona. Niezależnie bowiem od tego, co go wywołuje, temat przejścia, pasażu, jest tak bardzo bogaty w sensy i metafory, że nie ma innej możliwości, jak w nim utonąć i dołączyć do niezmierzonej rzeszy podróżników porażonych nieskończonością treści mieniących się w otchłaniach paradoksów. Do czego zatem potrzebna nam fotografia? Moglibyśmy przecież powiedzieć w ciemnościach: pasaż! – by skoczyć w przepaść skojarzeń. No to na co czekamy? Pasaż!
I już lecimy. Lecimy przejściem, w przejściu, w pasażu.
Po moście skoku, po łuku skoku, nad tym, co mknie pod spodem, przeskakiwane; a jednocześnie przez przełęcz, przez przełęcz smugi, smugi skoku między ciemnościami; przez cieśninę między bocznymi nawałnicami skał; pasażem północnym między napierającymi lodami; śluzą na statku kosmicznym wewnątrz śmiercionośnej pustki, między napierającą nicością; śluzą ponad porohami. Zarówno most, jak i przełęcz, cieśnina i śluza są zaparte. Są klinem rozwierającym przestrzeń, która chce się zasklepić, wrotami, które drżą we wzmożonym otwarciu. Mają różne kształty i otaczają je różne krajobrazy, ale zawsze umożliwiają w przemknięciu się dalekie. Przemykamy się w poziomie i pionie, w przestrzeni euklidesowej lecimy.
Ale to skromny przedsionek lotu, bo trójwymiarowa przestrzeń obrasta nieustannie nowymi wymiarami metafor. Ciągle wybucha na boki wielokrotnymi przestrzeniami. I mnoży się w potęgach i silniach wszelakich. Przejście zawsze jest odkrywającą się przed nami nieoczekiwaną metaforą, nie można przechodzić bez przeniesienia znaczeń, które tłoczą się w rozwierającym ruchu i wybuchają ich gejzerami, spadają ich niagarami.
Pasaż, pascha, pesach – przejście Boga nad domami Izraelitów w Egipcie; przejście Izraelitów przez morze; czy też przejście obok, ominięcie przez ostatnią z plag egipskich domów Izraelitów oznaczonych krwią baranka; czterdziestoletnie przejście z Egiptu do Ziemi Obiecanej; każde przejście od synaju łona do macicy ziemi obiecanej.
Liturgie mimo dążenia do koszerności rozkwitają metaforami jak najdziksze dżungle, rozrastają się świętokradczo z każdym słowem modlitwy, z każdym płatkiem dziewczynki na procesji, z każdym przykazaniem na przejściu, na skrzyżowaniu tłumaczenia i komentarza, w każdym pasażu kazania, w zaklinaniu upływu w litaniach, w pustyni rozkruszonych dekalogów na wszystkie wydmy różańców.
Nieustający jest wszechświat metafor i żaden brak wyobraźni ich nie powstrzyma. To tylko chwilowa tama uporządkowania i stabilizacji ruchu, ta postać z ustaloną tożsamością, ten kształt zastygły codzienności. Najpóźniej śmierć te ustalenia życia kruszy w fundamentach materii i znowu rozlewa się nierozdzielna metafora kosmosu, pleni się geometrią w architekturze piramid i świątyń, płynie niepowstrzymana w nawach katedr, gdzie wtajemniczeni, święci, patrzą w milczeniu na ruch, w którym są zatopieni.
Pasaże są niebezpieczne. Pozór zadaszenia, pozór prywatnego mieszkania na ulicy, pozór dostępności luksusu, pozór intymności międzyludzkiej, pozór medytacji w otaczającej sztuce, pozór wyciszenia od zgiełku w muzyce, pozór oddychania w perfumerii – te wszystkie narkotyki uspokajają ofiary. Walter Benjamin – przywoływany przez Jowitę Mormul – ze swoimi „Pasażami” stoi tu oczywiście na czele najrozmaitszych ofiar nadmiaru skojarzeń, metafor, sensów i kontekstów.
Flaner uzbrojony w cylinder i laskę, wolny czas, otwartość dyskusji i wnikliwą obserwację tylko na pozór jest bezpieczny. Ten współczesny flaner, na przykład ten spacerowicz ze świeczką i flagą zamiast laski i cylindra w pasażu między Pałacem a Sądem owiewany zefirkiem demokracji, też tylko na pozór jest bezpieczny. Skandowanie przyjaznych otwartemu społeczeństwu wolnych jednostek i cnotliwych wedle prawnych ideałów haseł, pławienie się w słuszności przekonań w tłumie innych flanerów nie musi wcale chronić przed huraganem rewolucji i dobrych zmian.
To jest dosyć oczywiste i flanerzy ze świeczkami to wiedzą i niebezpieczeństwo kupują w imię swobody spacerowania. I chyba wiedzą, że te spacery muszą być wieczne, że nie można przestać przechadzek w pasażu, że nie można zaprzestać wnikliwych obserwacji, narzekania i demonstracji niezadowolenia.
Flaner musi wiedzieć, że spacer w pasażu, jak spacer w pasiaku na spacerniku jest niezbywalny, bo jest paradoksalnym warunkiem wolności ofiary. Pasaż bowiem i jego otchłanie skojarzeń nigdy się nie wyczerpują, nawet jeśli dobre zmiany jak chwilowy smród przemijają. Walter Benjamin dzięki swoim genialnym „Pasażom” dokumentuje to dobitnie. Nie tylko to pisane przez wiele lat jego dzieło, „Pasaże”, nie zostało ukończone, ale także jego życie zostało tragicznie przerwane, gdy odmówiono mu pasażu, przejścia przez Pireneje z okupowanej Francji do frankistowskiej Hiszpanii.
A więc w pasażu można żyć, ale gdy go już nie ma, kończy się życie. I tylko tak można pasaż ukończyć. „Pasaże” natomiast, jako dzieło, Benjamina czy kogokolwiek, jest nie do ukończenia. Jest tylko do przerwania, urwania w pół zdania, wpół oddechu, bo choć jako sztuka sztuczne, jako ciąg skojarzeń „tylko”, można by powiedzieć, „wyobrażone”, to jest przecież najgłębiej całożyciowe. Metafora nie jest naddatkiem, ozdobnikiem, jest fundamentalnym gestem istnienia. Istnienia – pasażu metafor. Pasażu, w którym toniemy, wszyscy bez wyjątku, od nadmiaru znaczeń. Także w pasażu ulicy, który jest wnętrzem. Obiektywnym istnieniem fantasmagorii. Architekturą wypełnioną snami. Urzeczywistnionym snem. Bezdenną przepaścią skojarzeń.
Mówię o flanerze jako o Leśmianowskim topielcu zieleni, który z największym samozaparciem wyrusza na zdobycie kaleczącej go głębiny, ale ta z kolei – jak o tym pisał Tymoteusz Karpowicz – chytrze przejmuje ruch poszukiwacza, zrasta się z nim, utożsamia, a zatem podbita, staje się wędrującym bok w bok konkwistadorem. Flaner zrasta się z pasażem jako muszlą kosmosu i wolno spacerując, jak ślimak, niesie swój wszechświatowy szkielet na grzbiecie swojej nieokiełznanej wyobraźni.
Takie są szkicowe ramy pasażowej penetracji, która jest nadmiernym zamiarem Jowity Mormul. Szaleńczym w odwadze, gdy uświadomimy sobie wszystkie te nadmiary, o których, muskając je, wspomnieliśmy. A jednocześnie skromnym w narzędzia artystyczne. Napiętnowaliśmy nawet wydłużony czas naświetlania pospolitością. Ale to określenie powinno zostać poddane rewizji. Pospolitość bowiem tylko wtedy byłaby zarzutem, gdyby wydłużone naświetlanie było kwestią estetyczną jedynie. W obliczu jednak otwarcia kontekstu pasażu i jego kotłujących się treści wydłużone naświetlanie może mieć charakter ontologiczny, który przy głębszym wejrzeniu nie musiałby być jedynie trywialnym zaiste zapisem smugi ruchu ciała sztywnego.
Gdybyśmy bowiem idąc za Erwinem Schrödingerem, Albertem Einsteinem i całym szeregiem najwybitniejszych fizyków nowożytności, wzięli sobie do serca (a co to znaczy: brać sobie do serca – pozostawiamy na razie bez wyjaśnienia), że to, co obserwujemy jako materialne ciała i siły jest niczym więcej niż kształtami i wariacjami w strukturze przestrzeni, bo cząstki są jedynie schaumkommen, pozorami, dosłownie: mydlinami – to wydłużony czas naświetlania przestaje być metaforycznie ozdobnikowym zapisem ruchu ciała sztywnego, lecz faktycznym, nie ozdobionym, zapisem ciała jako fali, jako energetycznej wariacji w strukturze przestrzeni.
Pomysł, że materia jest iluzją, jest bardzo stary. Podejrzewam, że tak stary, jak ludzkie myślenie. Fizycy mogą poprawić ten pomysł mówiąc, że materia nie jest iluzją, lecz falą złożoną z ładunku elektrycznego. A więc falą, pal licho z czego złożoną, a więc falą i z perspektywy zwykłej naoczności iluzją. Jej zdolność przechowywania bezwładu, swego rodzaju falowy żyroskop, byłby narodzinami masy, a więc także czasu… Mój Boże!, nie będę tu wchodził w to dalej, bo to zbyt ogromne na ten tekst i jego autora, ale gdybyśmy się tylko ograniczyli do hipotezy człowieka jako fali i mogli sobie wziąć do serca, że tak właśnie człowiek istnieje, nie jako ciało, ale jako relacja ze wszystkim…
Tak. Zostawmy to. Zostawmy to w niejasnym domyśle, że wydłużony czas naświetlania nie jest tylko estetycznym ozdobnikiem rzeczywistości, tylko bliższym jej naturze zapisem, pasażem do umykającego falowo sedna. Może po to potrzebna jest nam ta fotografia. Ja to sobie biorę do serca.
Andrzej Więckowski