Galeria sztuki Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucji Samorządu Województwa Dolnośląskiego pn.: PHOTOZONA.
Aleksandra ANZORGE – Trzy gracje, [fotoinstalacja interaktywna]
Kurator wystawy: Agata Szuba
Aleksandra Anzorge – 36-letnia artystka młodego pokolenia związana z Wrocławiem, tworzy instalacje multimedialne i fotoinstalacje. Zajmuje się fotografią, filmem dokumentalnym i wideoartem, grafiką komputerową i ilustracją. Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, na Wydziale Nauk Historycznych i Pedagogicznych na kierunku Historia Sztuki oraz Akademii Sztuk Pięknych im. E. Gepperta we Wrocławiu. Samodzielna matka i feministka. Tworzy w obszarach sztuki zaangażowanej i krytycznej, poruszając w swoich pracach tematy dotyczące wykluczenia, dyskryminacji i nierówności społecznych. Zawodowo zajmuje się fotografią komercyjną oraz wideo. Realizuje prace o wymiarze osobistym, kładąc nacisk na ich estetykę i minimalizm. Uczestniczka wystaw indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą.
Finisaż wystawy: 30 czerwca 2017 r. (piątek), godz. 17:00
Proszę o ciszę!
Bardzo proszę o ciszę! Nie chodzi mi przy tym o zwykłą, zdawkową ciszę pełną szeptanek i roześmianego, kołyszącego się braku uwagi. Chodzi mi o ciszę wyjątkową. Bo zwykła jest na ogół szemrana. Proszę zatem o ciszę wyjątkową i to z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, żebyśmy zobaczyli, iż to nie ja mówię, kiedy właśnie oto tu i teraz mówię, lecz że mówi ktoś inny, kto nie jest autorem, lecz lektorem. Wszelako lektor ten, o którym mówię w trzeciej osobie, mówi to oto fizycznie pierwszoosobowo, spychając mnie, autora, niestety tutaj fizycznie nieobecnego, w trzecioosobowość, co jest właśnie gramatyczną formą nieobecności. Reasumując dotychczasowe: mówi do Państwa on, czyli ja.
Ale tożsamość nasza jest głębsza, także tekstualna. Lektor bowiem obdarza to, co mówi, chcąc nie chcąc, komentarzem. Zgadza się mianowicie, lub nie zgadza z tym, co mówi, a co ja mówię w jego ustach jako on, czyli ja. Interpretuje, czyli tłumaczy z autorskiego na lektorski, na swój. Intonacją, tempem, brzmieniem głosu nadaje dodatkowe, nieprzewidziane przez autora sensy. A więc staje się, chcąc nie chcąc, współautorem. Widziałem mnóstwo przypadków, kiedy lektor był autorem głównym, w niebyt strącającym tego źródłowego jakością interpretacji, która wznosiła się z komentarza do tekstu zasadniczego.
Ergo, mówię do Państwa ja, czyli on, współautor, może nawet autor główny. I wy, Szanowni Państwo, tego słuchacie, tej cudowności: objawiania się myśli wśród wielu ust, jakby pomiędzy nimi. Ciszą, w której nasz głos się rozlega, wspomagacie cud semiozy: objawiania się mowy jako wielkiego przepływu sensów, które nie mają dającego się wyraźnie wskazać autora. Głos indywidualny jak światło, ma w sobie tęczę chórów ludzkich i niebiańskich. Oto sensy pojawiają się między, w niezliczonych postaciach dialogu zgromadzonych przez przeszłość i przyszłość (ta także jest teraz zawsze czynna) ludzkiej rozmowy.
W każdej chwili mówi przez nas tradycja i właściwie mowa, nie my, mówi. Mówi mowa. Jaki autor, jakie roszczenia praw autorskich? To jest śmiechu warte. Najwybitniejsi tylko i w bardzo niewielkim zakresie są autorami wobec tradycji, wobec żywej mowy. Oni to wiedzą, bo pozwalają sensom swobodnie przez siebie przepływać. I widzą swoją znikomość. Oni nie wtrącają się do mowy ze swoim trzy po trzy. Oni wiedzą, że trzeba zachować ciszę i nie przeszkadzać mowie w rozkwitaniu.
Ci natomiast, którzy własność tekstu pielęgnują i autorstwo totalne swym myślom przypisują, to autorzy banalnych piosenek najwyżej i sloganów, przemówień politycznych, zdań spetryfikowanych, zastygłych, które zastępują rozmowę, które są przeciwieństwem dialogu, które są swego rodzaju anus sensu, ci zatem – to są klienci ZAIKS-u, swego rodzaju babci klozetowej, gdzie tekst ma taksę, jak publiczna toaleta.
Jeśli sama prosta sytuacja czytania, czy słuchania czyjegoś (kogo?!) tekstu jest, jak widzimy, złożona i odkrywa się przed nami przy bliższym badaniu jako nieustająca na żadnym dnie głębia, to nie może być inaczej w przypadku popadnięcia w temat aborcji. Ta cisza, którą, jak mniemam z pozycji fizycznej nieobecności, udało nam się wzbudzić, by mignął nam jak błysk cud istnienia semiozy, wszechświata sensów, musi dalej trwać niewzruszenie i przeczyć dzikim wrzaskom, które tę kwestię likwidują jako przedmiot dyskusji.
Troską napełnia ten stan Aleksandrę Anzorgę, która prezentuje nam tutaj „Trzy gracje” uwikłane na trzy różne sposoby w ochronę życia poczętego i aborcję. Przez swoją spokojną, dokumentalną rzeczowość ekspozycja stara się wnieść trochę spokoju, trzeźwego oglądu w teren zaminowany emocjami, pełen wrzasku, wybuchów, łoskotu i wojennej wrzawy.
Bo o aborcji już od dawna nie można rozmawiać. Oczywiście, że najlepiej by było, gdyby o niej nie trzeba było rozmawiać. Oczywiście, najlepiej by było, gdyby ludzie byli dobrzy, mądrzy i bogaci. Gdyby na świecie nie było przemocy i niesprawiedliwości, a nad wszystkimi poczynaniami panowała miłość. Wszystkie komplikacje biorą się stąd, że tak nie jest, a od postulatów dobroci i miłości ani dobroci, ani miłości nie przybyło. A wręcz przeciwnie, puste postulaty sprawę pogarszają. A dążenie do nieba zamieniają w drogę piekielną. Tym się troska Aleksandra Anzorge.
Jeśli bowiem słuszna ze wszech miar idea ochrony życia i to już od jego poczęcia będzie elementem represyjnej ideologii, możemy mieć pewność, że postulowane dobro wyparuje pod wpływem środków jego egzekwowania. Wzniosła sentencja o ochronie życia poczętego może być też – bywa – knutem do okładania. Wyznawcy ideologii o ochronie życia mogą – bywa – być psychicznymi i fizycznymi oprawcami. Oprawa moralności wzmaga męki oprawianych ze skóry. Na stosach cnoty najlepiej płonie nienawiść. W obronie życia można – bywa – uśmiercić i matkę i dziecko. W obronie etyki dopuszczano się już wszelkich możliwych tortur. To jest największa troska Aleksandry Anzorge.
Szczególnie w sferze etyki mamy do czynienia z sygnalizowaną wcześniej właściwością całościowego oddziaływania wszechświata semiozy. Nie można z niego wyjąć jednego zdania i zlekceważyć wszystkie inne. Ze złymi skutkami można tak do pewnego stopnia postępować w świecie przedmiotów. W semiozie wyizolowane zdanie natychmiast utraci sens, bo jego jednostkowe znaczenie jest w całości i tylko z niej da się czerpać. Poza całością nie ma żadnej sankcji sensu w semiozie.
Nie istnieje przeto część dobra, na przykład chęć chronienia życia poczętego przy jednoczesnej pogardzie dla inaczej myślących, bo to niechybnie skończy się paleniem na stosie kobiet, które dokonały aborcji, a potem w ogóle wszystkich innych wedle dowolnego upodobania za dowolne czyny. Nie można bronić życia abstrakcyjnego, bo to szkodzi żywemu. Nie jest się dobrym przez to, że pałuje się grzeszników zasadami, które są koszarowym regulaminem, rejestrem czynności zabronionych.
Etyka nie jest też zbiorem zasad, lecz żywym problemem, który każdorazowo ma do rozwiązania konkretny człowiek. Zbiór zasad może w tym rozwiązywaniu pomóc. I zbiór zasad temu, i tylko temu służy. Etyka też nie jest umundurowaniem żadnego wojska, ani statutem żadnej partii. Każde wojsko w sensie zakonu i partie mogą etykę co najwyżej głosić, ale jeśli nie czynią tego w imieniu człowieczego dylematu, ludzkiego bólu w trudnym wyborze, jeno we własnym organizacyjnym i politycznym celu, przestają głosić etykę, tylko program unicestwienia przeciwników w imię jedynego dobra.
Ochrona życia poczętego jest problemem ludzi, a nie narzędziem sił politycznych do objawiania swojej woli w tej kwestii i pod jej pretekstem w innych dziedzinach życia społecznego. Ochrona życia poczętego została zmonopolizowana przez politykę kręgów autorytarnych do tego stopnia, że jest powszechnie utożsamiana partyjnie, jakby poza polityką nie było tego problemu. Ochrona życia poczętego jest jednoznacznie kojarzona z ograniczaniem wolności i represjami. Mamy tedy do czynienia z sytuacją, kiedy chronią życie poczęte ideologicznie te kręgi, które żywe życie chcą w ten czy inny sposób uwięzić. To wszystko jest gra pozorów, to są preteksty do represji i dominacji, które w żaden sposób nie chronią, tylko penalizują; nie poszerzają przestrzeni odpowiedzialności moralnej, tylko piętnują; nie służą życiu, tylko organizacji życie pętającej.
Oto, co zostało osiągnięte: ochrona życia poczętego została ukryta, wrzaskiem ideologicznym przegoniona z debaty publicznej i ukazuje się większości kobiet jako niesprawiedliwe jarzmo. I to – jak mi się zdaje – jest troską Aleksandry Anzorge. Czy jest jej troską druga strona ideologicznych swarów, głosząca, że „moje ciało, moja sprawa”, „mój brzuch i będę sobie z nim robiła, co zechcę” – tego nie wiem, tylko podejrzewam, że nie jest to źródłem jej troski. I to jest z kolei moja troska. Bo „mojość” w każdej postaci budzi mój niepokój.
Ledwie zasygnalizowałem tutaj ustami mówiącego te słowa, że „mojość” jest iluzją, że to skupisko jaźni, ta biedna kupka mojej osobności, którą tu głosi lektor swoimi ustami, to naprawdę nie jest nic ważnego, nic istotnego… jeśli, jeśli nie będzie elementem objawiania się całości. Bo tylko wtedy mam znaczenie, jeśli otworzę w sobie wrota na przepływ wszechświata semiozy, tylko w tym przepływie zyskuję indywidualność, tylko wówczas, gdy wszechświat mnie ogarnia, mam sens i tożsamość.
Trzy Gracje Aleksandry Anzorge są samotne. Kiedy patrzymy na nie z góry, jak los na nie patrzy. Kiedy idą pojedynczo i anonimowo, którekolwiek. Gdy idą we trzy, splecione anonimową wspólnotą bez twarzy. Gdy wchodzą do instytucji, szpitala, na oddział ginekologiczny, do sądu na rozprawę? Anonimowo, bez twarzy, w ciszy.
To koniec, ale jeszcze proszę o ciszę. O chwilę ciszy.
Andrzej Więckowski