Wystawa galerii PHOTOZONA Dolnośląskiego Centrum Informacji Kulturalnej OKiS
Lady M Agnieszki Babińskiej
Wernisaż: 15 pażdziernika 2016 r. (piątek), godz. 17:00
Zdjęcia: Andrzej Małyszko
Kurator wystawy: Agata Szuba
Galeria PHOTOZONA,
Dolnośląskie Centrum Informacji Kulturalnej OKiS
Rynek-Ratusz 24 / PARTER
Kolia na masce
Maski na ogół się zakłada, by wstąpić ku innemu. Są one wtedy częścią rytualnego wehikułu, który napędzany metaforą przewozi uczestników misterium w boskie sfery. Pasażerowie rytuału wyposażeni w maski, rytualne szaty i inne akcesoria niezbędne w podróży, które profanom wydawać się mogą próżnymi ozdobami, właśnie dzięki nim momentalnie pokonują w miarę bezpiecznie czas i przestrzeń, i dzięki nim są przepuszczani przez straże graniczne niebiańskich i piekielnych sfer.
To właśnie zdolność transgresji, co praktycznie trywializując można by nazwać zdolnością zakładania maski, uczyniła człowieka. Czyli tego, który przenika inne byty. Przeistacza się. Przykryty skórą i pyskiem zwierzęcia zbliża się, wnika oszczepem w sedno dramatu, a potem, gdy opowiada o polowaniu tańcząc podchody i walkę, sam staje się opowiadanym zwierzęciem, opowiadającym myśliwego, bo to przecież jedna opowieść. Jednoczy polującego i upolowanego. Jest jednym i drugim jednocześnie wewnątrz świata.
Myśliwy naprzeciw zwierzęcia w zewnętrznym świecie to postać znacznie późniejsza. Mówimy o sytuacji pierwotnej, kiedy rytuał nie był działaniem osobnym, wydzielonym, lecz ogarniającym wszystkie działania. Kiedy rytuał nie był schematem, lecz sposobem przeistoczenia i transgresji. Kiedy rytuał był aktem całkowitym odsłonięcia, wysiłkiem znalezienia się w całości świata. Maską-pyskiem w trakcie polowania i maską-pyskiem w trakcie opowieści, a polowanie i opowieść były nierozerwalnie splecionym tym samym. Nie umiały się różnić.
Obrzęd skonstruował się samorzutnie jak koryto strumienia: opowieść nie pytając o drogę wyżłobiła w terenie nieoznaczoności urwiste brzegi, przełomy, wodospady i wyścieliła rozległe łęgi. Potoczyście struży się od niepojętego, lirycznego źródła wyjąkania pierwszego słowa przez coraz szersze nieodparte w powodzi rzeki epickiej narracji ku oceanom nieokiełznanych znaczeń wszystkiego możliwego. Jeśli jest to opowieść polifoniczna, gdzie w tańcu mowa się wzdłuż kości gramatycznie i mięśnie myśli, a logiką jest niezaprzeczalne tętno raz zamierającego raz oszalałego serca, jeśli jest to mowa ściśle przylegająca do tłoczącej się krwi myśliwego i zwierzęcia, to jest to jeszcze język żywy. W obrzędach nieraz go jeszcze słychać: szum płynącej w nich kiedyś wody życia.
Maska nie uwierała, nie tamowała oddechu. Oczywiście, że ukrywała, ale tylko na marginesie, mimochodem, bo jedynie przykrywała szczególność, znamię, w imię wspólności. Maska karnawałowa w Wenecji, maska Don Giovanniego, też jeszcze tym się oznacza, chociaż jest już tylko echem orgii całej wspólnoty i melancholią po niej.
Tak, maska była zakładana, by wznieść się ku ogólności, by indywidualne ograniczenia wyzwolić w rozległej boskości, by złączyć antynomie, by wędrować między porządkami ziemskim i niebiańskim, by zespolić aporie, albo je maską teatru antycznego uwidocznić w ich nieuchronności, albo żeby w metafizycznej przestrzeni połączyć nieszczęśliwych kochanków, na przykład Orfeusza i Eurydykę, albo matkę Demeter z córką Korą, ale także połączyć Achillesa z żółwiem, iżby ten chronił chromego w pięcie bohatera swoim pancerzem przed strzałą Parysa, bo taki jest prawdziwy cel tego pościgu. W misterium transgresja i przeistoczenie miały charakter metaforyczny, ale w szczególny i tajemniczy sposób metafora się spełniała: motyl z metafory poety mógł go przykryć swoim skrzydłem.
Tak, maska była zakładana, by zagubiona indywidualność odnalazła się w figurze ogólnej, w znaku, by intymna zgłoska odnalazła się w zdaniu, by nabrała, do tej pory nieważna, znaczenia. Tak, maska była przez przynajmniej kilkanaście tysięcy lat zakładana. Bardzo rzadko zdejmowana. Zdejmowana maska to całkiem inny rodzaj maski. To maska pośmiertna. Nie mylmy jej ze złotą maską Tutanchamona: on ją założył, ogólną, po śmierci, żeby dalej w ogólności swojej faraońskiej egzystować.
Maska pośmiertna jest natomiast zdjęciem formy z umarłej twarzy w celu uwiecznienia szczególności tej twarzy, jej niepowtarzalnego charakteru. Nie o znak chodzi, lecz o znamię. Maska jako uwiecznienie indywidualności – to diametralnie inny typ maski. I taką prezentuje Agnieszka Babińska.
Maska pośmiertna może być zdjęta z twarzy żywej, umarłej w sensie przeminięcia tej oto chwili, kiedy forma zastygła. Co wtedy umarło? Jeszcze nie całe życie, tylko jakiś jego fragment. Przeminęła jakaś, nieważne jaka, chwila, czy może zakończył się jakiś ważny etap, wyraźny okres, który określa rysy twarzy, wpisuje się w nie, ryje w nich swe piętno, a jeśli był to okres tragiczny, to wtedy twarz nam – powiadamy – zastyga w cierpieniu. Masa gipsowa, czy jakiś inny materiał maski, też zastyga na twarzy. Wyrażenie: twarz zastygła w cierpieniu – bierze się, być może, z zastygania maski pośmiertnej. Być może tak jest i chcemy to zobaczyć: nasze byłe przeżycia w postaci zastygniętej. Dramaty, cierpienia, ulokowane w kącikach ust, w opuszczonych powiekach, nowej zmarszczce, której wcześniej nie było, czy jeszcze w czymś słabo lub w ogóle nieokreślonym, a jednak dającym się stwierdzić.
Chcemy zobaczyć, nawet jeśli nie jest to patrzenie metodyczne, na naszej twarzy piętno cierpienia, dokument przeżyć opieczętowany zastygłymi w cierpieniu rysami. Czy takie patrzenie jest sensowne? Co ono nam daje? Czy patrzenie na rowki płyty może nam coś powiedzieć o muzyce w nich zapisanej? Czy igła patefonu może być metaforą dla wzroku podłączonego do wzmacniacza pamięci? Igła – wzrok, wzmacniacz, magnetofon – pamięć. Popadliśmy, delikatnie mówiąc, w nieszczęśliwe porównania. Nieszczęście zapisane na twarzy pod wpływem obserwacji, nawet wnikliwej, zamienia się w nieszczęśliwe, nieudane refleksje. Takie to właśnie na ogół jest, to obserwowanie siebie. Zawsze jest podszyte tanim błazeństwem, złym aktorstwem. Nawet jeśli zachwyca.
Wielokrotne zdejmowanie maski, albo multiplikowanie maski pośmiertnej dla jakiegoś okresu życia to nie tylko zamierzenie dokumentalne podjęte ku pamięci, ale także, jeśli nie przede wszystkim, terapeutyczne. Wielokrotne zdejmowanie maski, powielanie jej, to zdzieranie z twarzy śladów przeżyć, to zacieranie śladów, to wygładzanie zmarszczek, to swego rodzaju maseczka kosmetyczna, wyrafinowany peeling. Duchowy i mechaniczny. Twarz po maseczce kosmetycznej jest zamaskowana świeżą gładkością. Możemy teraz grać młodszych, mimo fałdów przeżyć i tłustej patyny czasu na brzuchu.
Aktorzy się charakteryzują. Po angielsku, czy po niemiecku – robią sobie maskę. Wygładzić czy pomarszczyć, odmłodzić czy postarzeć – to zawsze ten sam mechanizm maski jako manipulowania własną twarzą. Maski commedia dell’arte, maski cyrkowych błaznów to jeszcze ogólne typy, charakterologiczne emblematy. To są jeszcze maski zakładane. Maska aktora ucharakteryzowanego, który zrobił sobie maskę, jest raczej w typie maski zdjętej, maski pośmiertnej, posługującej się indywidualnym znamieniem jako najważniejszym środkiem wyrazu. I jest to maska tysiącleci wywrócona na nice, maska na teraz.
Agnieszka Babińska jest dyskretna. Nie popada w masturbacyjną pułapkę samoobserwacji. Robi fotografie twarzy i zdejmuje maski, ale wskazuje w nich na element zewnętrznie dodany, na biżuterię. Na zdjęciach pomija właściwie twarz eksponując szyję i zawieszoną na niej kolię. Jest to ta sama twarz, właściwie jej dolna część i dekolt, ale kolie są różne. Maski są identyczne i twarz ta sama co na zdjęciach, ale kolie się różnią kształtem. Różnią się, ale jak warianty tej samej idei. Wszystkie wskazują na kolię cierniową, z łańcuszkiem z drutu kolczastego, z rubinowymi kamieniami zaschniętej krwi.
Twarz na eksponatach jest jej twarzą, to my wiemy, ale jest to wręcz trzeciorzędne, bo jest to twarz w dużym stopniu odpersonalizowana, nie rozgadana po zapisach w rysach, milcząca. Dramat rozgrywa się pomiędzy milczącą, niepokojąco obojętną maską, a gustowną kolią, sugerującą cierniową koronę, drut kolczasty, ściekającą krew, która właśnie pięknie w kamienie ozdobne, w wisiorki urocze zakrzepła. W niektórych ujęciach kolie wyglądają jak dopiero co poderżnięte gardło.
Asocjacje, skojarzenia, refleksje, jakie się w związku z prezentacją Agnieszki Babińskiej mienią w matowych blaskach jej mrocznej biżuterii nie muszą już wcale być nazywane. Niech się dzieją w milczeniu. I nie musimy przeczytać, czy usłyszeć, że to Lady M. – Lady Muerte, Lady Makbet. Nie musimy nazywać. Bo skojarzenia mienią się we wszystkich kierunkach, także w przeciwnych do Lady M. Te kolie są bogate. Bogate w doznania.
Andrzej Więckowski