Galeria sztuki Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucji Samorządu Województwa Dolnośląskiego pn.: PHOTOZONA.
ADRIANA MISIEK – Rozważania powszednie, [fotoinstalacja interaktywna]
Kurator wystawy: Agata Szuba
Adriana Misiek ur. w 1992 roku w Wieluniu. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych im. E. Gepperta we Wrocławiu oraz Akademii Fotografii w Krakowie. Dyplom w ASP Wrocław zrealizowała w Pracowni Fotografii Intermedialnej (prof. Andrzej P. Bator, dr Agata Szuba).
Zawodowo artystka zajmuje się fotografią komercyjną oraz wideo. Realizuje prace o wymiarze osobistym, kładąc nacisk na ich estetykę i minimalizm. Uczestniczka wystaw indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą.
Finisaż wystawy: 23 czerwca 2017 r. (piątek), godz. 17:00
Niezwykle powszednie
Codziennie powtarzana kolejność dobrze mi znanych i w dłoniach dobrze leżących zwykłych zdarzeń – powszedniość – jest matką zdrowego rozsądku. W obchodzeniu mojego świata, w moim obejściu, gdy idę od kuchni do sławojki, od stodoły przez oborę i chlew do płota w mojej zagrodzie wykształciły się moja logika i przekonania. Na przykład że Ziemia jest płaska.
Każdy inny pogląd, na przykład że jest okrągła, jest tak absurdalny, iż nie wart żachnięcia się. Zresztą kto z obdarzonych zdrowym rozsądkiem mógłby taki pogląd sformułować? Oczywiście, że nikt. Na zdrowy chłopski rozum, jak w Polsce zwykliśmy nazywać zdrowy rozsądek, okrągłość Ziemi jest tak niedorzeczna, że nie mogłaby pojawić się w żadnym zdrowym umyśle.
Wiemy o tym dobrze, że trzeba najpierw wyjść z chałupy, czymkolwiek by była: glinianą lepianką ze strzechą, czy tak zwaną willą z ogródkiem – a więc wyjść z chałupy, z zagrody, za płot, przejść las i górę, przejść pustynie i puszcze, żeglować po morzach i oceanach, patrzeć w wirujące gwiaździste niebo, spojrzeć wreszcie z szaleńczą odwagą w przepaść sumienia i rozpaczy, iżby wpaść, no dosłownie wpaść do studni poznania, na chory pomysł kulistości Ziemi.
Więc jeśli ktoś mi proponuje, jak Adriana Misiek, „Rozważania powszednie”, i ilustruje je codziennością czynności kuchennych, to wkładam je prawie bez namysłu do wojłokowego wora i wyrzucam na gigantyczne śmietnisko zdrowego rozsądku. Czuję się przy tym osobiście dotknięty. Chłopskiego rozumu mam mianowicie stanowczo za dużo i to mnie niesłychanie irytuje. Irytuje mnie to na co dzień. Jest to irytacja powszednia, bo jak chleb powszedni jest chłopski rozum, więc jestem wiecznie poirytowany. Ubolewam niemal bez przerwy nad swoim chłopskim rozumem, rozpaczam nad, delikatnie mówiąc, deficytem mądrości, brakami inteligencji, beznadziejnie zadłużoną wiedzą, bankructwem wyobraźni.
Ograniczam się w tym przypadku tylko do siebie i nie będę tu wyliczał dodatkowych okoliczności zewnętrznych pogłębiających moją osobistą nędzę, jak sytuacja polityczna w ojczyźnie, czy stan umysłów rodaków i wynikające z tego rokowania. Czarno to widzę – powiada się często, ale ja nie jestem aż takim optymistą.
Nie trzeba zatem szczególnej empatii, by zobaczyć, że jestem zrozpaczony. I na tę rozpacz proponuje mi się mazidło „powszednich rozważań”? Miksturę z obierania ziemniaków, mycia naczyń i wyrzucania śmieci? Bruzdy moich bolesnych doświadczeń miałyby zostać wyprasowane razem z bielizną, a rany po ciosach bezwzględnego losu miałyby zostać zaklejone ciastem na makaron wielojajeczny? Zagoją się posypane mąką? Sól ciskaną w moje rany wchłonie żółtko z jaja?
Irytacja moja tylko się zwiększa i zaczyna kipieć wściekłością. Czy ta piana, którą toczę z pyska, wyschnie na suszarce z praniem? Ja marzę o czynach wielkich, które ojczyznę przebudzą, wyszarpią ją ze szponów chłopskiego rozumu, a tu mnie babski rozum atakuje kartoflem! Ja cały w trwodze, egzystencjalnie zagrożony przez katastrofę totalną, oto bowiem nie rozróżnia się już bieli od czerni, a tu mnie się kuchnią łagodzić próbuje!
Miejscem, które przez wieki było oazą bezpieczeństwa, a teraz jest miejscem nad wyraz podejrzanym. I nie wyliczę wszystkich powodów, dla których kuchnia jest diabelsko zwodnicza, ale może tylko kilka pierwszych z brzegu.
To przecież w kuchni i obórce legną się przez lata bez miesiączki miesięcznice. To przecież w kuchni obierające ziemniaki dłonie Matki i Babki Polki nożem obracają mi w sercu, gdy wypełniają przekaz z wdowim groszem do Torunia. Tak, krwawię nieustannie, gdy w kuchni, miejscu dotąd wprawdzie nieoficjalnym, ale świętym, odprawia się szatańskie służby gotując obiad w rytm litanii sączących się z radia.
Dawniej było to miejsce pewne, gdzie sławione przez wieszczów okruszyny chleba powszedniego rozmnażały się w obfitej dobroci Matki, gdzie rany powstańców goiły się cudownie opatrywane łzami przez Oleńki powszechne, ażeby bohaterscy Jędrusie mogli zginąć pięknie. A teraz owdowiałe Oleńki biegną na miesięcznice, pod krzyże uliczne, mamione przez bełkot diabła. Za późno, za późno, już starzejąca się Oleńka ogłuchła na rany Jędrusia. Niemy stoi Jędruś, oniemiały, bo umarł, albo słów nie ma na to wszystko.
Nie czas żałować białych róż, kiedy symbole płoną w nienawiści. Kiedy mylą się najprostsze znaczenia. Kiedy w kuchniach wygotowały się treści z pożywienia i nawet kartofle obrane są z sensu. Jeżeli Adriana Misiek prowadzi mnie do kuchni, miejsca zwykłego i powszedniego, miejsca w fartuchu z brudnymi rękami pachnącego kapustą i nie wyniesionymi śmieciami, to prowadzi mnie przez stereotyp i natychmiast z niego wyprowadza.
Bo nie ma kuchni i nie ma fartucha. Są tylko sugestie kobiety starannie uczesanej i elegancko ubranej w przestrzeni abstrakcyjnej studia fotograficznego, gdzie nie ma nawet śladu szafek, garnków, szmat i wiader. Jest to zatem przestrzeń refleksji, a powszedniość jest upozorowana, w sztucznym geście pozy do zdjęcia, a nie do ugotowania strawy. Strawą mają być wewnętrzne monologi tej oto eleganckiej kobiety w kuchennym upozowaniu.
Przewrotność kobieca jest tu wielokrotna, bo kuchnia już nie jest terenem zwykłej powszedniości, ani też, jak to wcześniej bywało, preparowania z tej zwykłości, poprzez stałość rytmów kuchennych zabiegów, symboliki życia rodzinnego i narodowego, symboliki, która pachnąca i pożywna (jej głównym daniem, tak zwanym tłustym kąskiem były u nas trupy) prezentowała się później w stanie pełnej gotowości w salonie.
Zanim się uformowała w mundurach, medalach, bliznach, w pogrzebowych pióropuszach i karawanach, w opowieściach przede wszystkim, w opowieściach o męczeństwie, musiała zostać spreparowana w tyglach kuchni. Jak była preparowana w tej rytmicznej zwykłości, pozostawało z reguły zakryte, rzadko kto tam krytycznie zaglądał, chociaż po kuchni wszyscy się zawsze pałętali.
Adriana Misiek zatem prowokuje do refleksji o kuchni i mimo skromnych rozmiarów wystawy wymiar tej refleksji może być ogromny.
Matka przy garach, to przede wszystkim Matka, a więc zbitka pojęciowa Matka Boska musi być przywołana jako najważniejsze skojarzenie. W ekspozycji Adriany Misiek jest ono podkreślone przez makijaż, przez karnację sugerującą święte figurki i święte obrazki. Matka Boska przy garach rzadko była przedstawiana, tutaj także nie jest, ale jest sugestia.
Nie chodzi przy tym o Matkę Boską w jej konkretnie egzystencjalnym wyobrażeniu, które jest przecież możliwe, a może nawet w głębokim przeżyciu religijnym konieczne, tylko o Matkę Boską z odpustowego jarmarku, jako dewocyjny przedmiot i ten zatem jest przedmiotem kultu.
A więc Matka w tak przedstawionym procesie podlega tragikomicznej odwróconej transgresji: z egzystencyjnej boleści w gipsową lalkę, z najgłębszego istnienia w bezmyślną martwotę jarmarcznej słodyczy.
W kuchni, a jakże, takie metamorfozy się dzieją powszechnie i powszednie, a mało kto je zauważa. Z żywej, krwistej arcytragedii przygotowuje się na deser gipsową laleczkę. Jakie ta petryfikowana litaniami magiczna metamorfoza pozostawia ślady w umysłach, powinno być przedmiotem nie tylko głębokiej refleksji i różnorakich studiów, ale także ekspiacyjnych modłów i sypania na głowy popiołów (wszystkich) z Nowej Huty i nie tylko.
Przemiana ducha w glinę, jak to łatwo teraz zauważyć, jest podłożem tego, co wydaje się niemożliwe, co powinno być niemożliwe, co nigdy nie powinno się zdarzyć, w co nie można mimo już dziesięcioleci trwania uwierzyć, co wydaje się zmorą koszmarnego snu, co tak straszliwie urąga elementarnemu poczuciu sprawiedliwości i rudymentarnym prawom rozumu, mianowicie nieprawdopodobny sukces toruńskiej antyreligii.
Historiozoficzne znaczenie kuchni, podążając za sugestią Adriany Misiek, ujawni nam się również, gdy odkryjemy, jakie ingrediencje i jak opiekane dały w wyniku genotyp klęski jako triumfu, który miał wiele różnych facecji w naszej historii, w historii samobójczych powstań, a dzisiaj sprowadzony do karłowatej we wszystkim postaci bredzi na miesięcznicach bluzgając w białe róże nienawiścią i nazywa je symbolem nienawiści.
Zaiste, nikt nam nie wmówi, że białe jest białe. Tak dalece to wszystko skarłowaciało. Może pocieszeniem mogłoby być to, że większej karłowatości już sobie wyobrazić nie można i że to jest już kres i za chwilę ten koszmar się skończy. Ale, jak wiemy, to nieprawda. Pod dnem jest zawsze drugie dno, jeszcze bardziej denne.
Ktoś mógłby mi zarzucić, że dywagując o „Powszednich rozważaniach” Adriany Misiek jestem typowym okazem typa, któremu wszystko kojarzy się z jednym. To prawda. Jestem typem, który szuka jedności we wszystkim, także w kuchni. I dzięki ekspozycji Adriany Misiek, niezależnie od tego, czy ona tego chciała, czy nie, uzmysłowiłem sobie sprawy może nie odkrywcze, ale zwykle przesłonięte w oglądzie, że w kuchni preparuje się nie tylko pożywienie dla żołądka, ale także, jeśli nie przede wszystkim, symbole dla umysłu. I że nie jest obojętne dla losów narodu, co się myśli obierając kartofle. I że zdrowy rozsądek, zdrowy chłopski rozum, ćwiczony przez dobre matki i babki w kuchni i obórce, na zagrodzie, w obejściu – może być źródłem niewyobrażalnych, dziejowych, apokaliptycznych kataklizmów. Amen.
Andrzej Więckowski